Ja, Senator RP, wcześniej przez 17 lat pełniłem funkcję prezydenta niedużego miasta na zachodnich rubieżach naszego kraju, Polski. Co mnie tu przygnało? Jak to się stało, że z małego zakompleksionego smarkacza, wyrosłem na człowieka sukcesu, obsypywanego nagrodami i zaszczytami?

Urodziłem się w Hancewiczach na Polesiu, na terenach przedwojennej Rzeczypospolitej, wówczas ZSRR, obecnie Białorusi.

Przed wojną było to jedno z najdalej wysuniętych na wschód polskich miasteczek Kresów Rzeczypospolitej. Tu stacjonował Szwadron Kawalerii Korpusu Obrony Pogranicza w ramach brygady „Polesie”, po którym jeszcze do dziś można znaleźć ślady porośniętych trawą ruin strażnicy i wskrzesić pamięć tamtych lat, słuchając opowieści mieszkających tam leciwych już Polaków i Białorusinów.

Wydaje mi się, że pamiętam swój chrzest w kościółku w Miedwiediczach, choć to może raczej mara senna z opowieści mamy. Pamięć, jak stop klatka, taka obrazkowa. Świadectwo chrztu z obrazkiem Matki Boskiej Ostrobramskiej mam do dziś. Zima, wokół pełno śniegu na ponad metr. Sunęliśmy saniami ciągnionymi przez konia w tajemnicy przed innymi. Takie czasy. Opatulony mały chłopiec. Ksiądz, chrzcielnica. Stop klatka.
Dzieciństwo miałem beztroskie. Pamiętam drewniany dom, który wydawał mi się tak wielki, jak pałac. Salon z piękną sofą. Biały piec opalany drewnem z przypieckiem, na który zimą właziłem i drzemałem jak leniwy kot. Ogień w piecu, trzeszczące polana, żar, żeliwne, czarne garnki i magiczne smaki dzieciństwa. Pieczony chleb, bliny, zacierka, kołduny i pierogi, z mięsem, ziemniakami, jagodami, serem, jakich już nigdy potem w życiu nie zjadłem, choć zjeździłem pół świata. Mama nazywała mnie Wadzik. Nie to, że wadziłem. Ot zdrobnienie od Wadim. Byłem grzecznym chłopcem, przynajmniej mnie się tak wydawało. Zdarzało mi się zbierać do butelki koniki polne, rozkroić konia na biegunach, żeby sprawdzić co jest w środku, albo spróbować smaku zapalonego papierosa, wyjętego cichaczem z marynarki ojca, chowając się z kolegami za stertą drzew. Były to Biełamory, takie z papierowym ustnikiem.
Mieliśmy piękny ogród, drzewa owocowe, jabłonie, śliwy, wiśnie, zadbane grządki z pomidorami, soczystą marchewką czy grochem.
Pamiętam swój pierwszy „biznes”. Miałem wtedy może 4-5 lat. Zbierałem dojrzałe jabłka, które spadły z drzewa. Wkładałem je do małego, zabawkowego wiaderka i niosłem na znajdujący się nieopodal dworzec. Pamiętam zapach kolei i zapach ciętego drewna, z nieopodal znajdującego się tartaku, gdzie podziwiałem wszechobecne tam chrząszcze Rogacze.
Z wiaderkiem pełnym jabłek siadałem w kucki dworcowym peronie i czekałem na pociąg dalekobieżny. Kiedy dalekobieżny zatrzymywał się na stacji, a ludzie wyglądali przez okna, sprzedawałem wiaderko jabłek za jednego, papierowego rubla. Ot mały Wadzik, biznesmen.

Pamiętam ogród za stodołą, gdzie z kolegami łapaliśmy koniki polne do butelek, do których potem sikaliśmy. To były nasze pierwsze chemiczno-biologiczne eksperymenty. 

Mama, Bogumiła Pawłowska, urodziła się w 1924 roku w Krasyniczach, gdzie skończyła 8 klas polskiej szkoły. Dziadek, Bronisław Pawłowski, był zamożnym, dobrym gospodarzem. Uprawiał ziemię. Był szanowany i podziwiany za gospodarność. Co docenili Niemcy w czasie okupacji, dzięki czemu uniknął obozu. Moja babcia, Maria Pawłowska, z domu Huk, była Ukrainką. Dziadek służył w wojsku austro-węgierskim. Służąc w armii na terenie Ukrainy, będącej częścią Cesarstwa Austro-Węgierskiego, zakochał się w pięknej Ukraince i przywiózł swoją wybrankę do Ojczyzny, do Polski. Druga wojna zrobiła swoje. Najpierw weszli Niemcy, potem Rosjanie, a potem znów Niemcy, i znów Rosjanie, i tak już zostało. Tak powstał ZSRR.
Ja urodziłem się w listopadzie 1958 roku pod znakiem skorpiona. Dobry znak, choć skorpion to ponoć najlepszy przyjaciel, najgorszy wróg. Ale w moim przypadku raczej chyba to się nie sprawdziło. Nigdy nie byłem dla nikogo najgorszym wrogiem. Nigdy nie byłem ani mściwy, ani zawzięty. Przynajmniej mi się tak wydawało.

Wychowałem się na obrzeżach miasteczka o nazwie Hancewicze w obwodzie Baranowicze. Mały domek, zbudowany przez moich rodziców, był dla mnie pałacem. Obok pola, lasy, łąki. Kiedy po latach odwiedziłem miejsce moich urodzin, ten pałac okazał się niemal kurzą chatką, z malutkimi pokoikami i sufitem niemal tuż nad moją a głową.

W koncie, w kuchni koło pieca, ostrzyłem nożem buty z zaokrąglonymi czubkami, które przywiozła mi babcia z „Polszy”. Już wtedy w wieku 3, może 4 lat, moda nie była mi jak widać obojętna.

Dzisiaj mojego domu jeż nie ma. Obok powstało duże osiedle z wielkiej płyty. Dom też zniknął. Na jego miejscu stoi okazała, zbudowane z białej cegły wielka willa popa. W resztkach ogrodu, po którym ja biegałem, teraz pląsa gromadka dziesięciorga dzieci baciuszki, który stwierdził, że nie powiedzieli jeszcze z matuszką ostatniego słowa. Sympatyczni i gościnni ludzie, ale mojego domu nie ma. Oczy mi się zaszkliły. Pozostały tylko wspomnienia.
Z tamtych czasów dzieciństwa pozostały mi tylko obrazki jak slajdy z rzutnika: zabawa w ogrodzie, dworzec kolejowy przy którym siedzę w kuckach z wiaderkiem jabłek, ogród, studnia z pyszną zimną wodą, stodoła, Drużok, mój ukochany psiak, pogrzeb ojca i ja, siedzący w kuckach na samochodzie z trumną przystrojonym zielonymi gałązkami jodły, której zapach pamiętam do dziś. Szkołę podstawową rozpocząłem w czerwonej chuście pioniera. Choć mam już spore problemu w mówieniu w języku rosyjskim, to „budź gatow, wsiegda gatow” brzmi do dziś w moich uszach.

Pamiętam ciężką chorobę mamy, która nie mogła się pogodzić ze śmiercią męża, mojego ojca.

 Pamiętam odjazd do Polski z dworca, kiedy żegnali nas sąsiedzi, a my jechaliśmy w nieznane, do swojej nowej, starej Ojczyzny.

Po śmierci ojca, po pogrzebie czyli pochoronach, litościwi ludzie przynosili mi prezenty. Pamiętam, że dostałem zabawkową dubeltówkę, strzelbę, która zawisła na mojej szyi, kiedy fotograf robił nam zdjęcie z siostrą Halina, kiedy ja szedłem na polowanie, a ona z koszykiem na grzyby. Miałem wymarzone buty z cholewami i zawadiacką myckę.

Drużok był nam bardzo bliski, choć do domu nie miał wstępu. Pod domem, w fundamentach była dziura, gdzie miał Drużok swoją budę. Mama opowiadała, jak kiedyś uratował jej życie, broniąc przed atakiem wilka.

Mama, Bogumiła Pawłowska, będąc z nami wśród obcych, starała się utrzymywać bliskie stosunki z Polakami mieszkającymi w okolicy. Często odwiedzaliśmy Panią Gatalską, szlachciankę z wielkim ogrodem pełnym gruszek i jabłek.

Co to były za szczęśliwe lata. Mimo bolesnej straty ojca, dzieciństwo miałem szczęśliwe.

Po przyjeździe do Polski, szybko nauczyłem się języka, grając z kolegami w piłkę na podwórku i psocąc. Robiłem też już wtedy pierwsze biznesy. Wypożyczałem rower, damkę mojej mamy, na godziny. Był to niezły biznes jak na owe czasy. Miałem na cukierki i jeszcze zostawało co nieco.

Szkoła średnia, czas burzliwy …

Mama przerobiła mi baranie futro siostry, doszywając do niego długie, ciepłe rękawy. Może te futro uratowało mi życie? Graliśmy na zabawie w Bytomiu Odrzańskim do jakiejś trzeciej nad ranem. Mróz był trzaskający. Może z -30. Na samej zabawie nieco przedawkowałem alkohol i organizatorzy nie chcieli nam zapłacić za granie. Jednak jakoś się udało rozliczyć i ruszyłem w drogę powrotną do domu udając się na Bytomski dworzec, gdzie miał nadjechać pociąg. Okazało się, że pociąg ma gigantyczne opóźnienie. Skulony zmarznięty na kość leżałem na ławce poczekalni. Myślałem, że już odpłynę, kiedy usłyszałem stukot kół nadzieżdżającego pociągu. Tego do kości przenikliwego ziąbu nie zapomnę nigdy. Byłem soplem lodu.

Po jednej z hucznych zabaw wylądowałem na milicyjnym dołku.

Studia były dla mnie wyjątkowo trudne. Chłopak z prowincji…

Na życie zarabiałem pracując w telewizji na ulicy Woronicza 17. Myłem okna. Szmata, wiadro z brudną woda i ściągaczka sprawiały, że okna błyszczały w tri miga.