Wychowała mnie ulica i podwórko.

Coś z zawadiaki zostało mi do dziś. Jeśli ktoś mnie szturchnie, odszturchnę.
Biłem w hierarchii podwórkowej tak bliżej końca. Chudy, słaby, najmłodszy wśród chłopaków i do tego Rusek.
Próbowałem jak mogłem nadrabiać swoje kompleksy. Grałem więc w piłkę. Byłem dość wysoki, więc stałem najczęściej na bramce. Na boisku brylowali Iniu, Malinowski, Siwy, Gruszka i inni.
To podwórko, ze starymi komórkami i kamienicami z odpadającym tynkiem, było dla mnie miejscem magicznym, tak jak i brama przy ulicy Zjednoczenia, gdzie wystawałem z kolegami godzinami popijając wino z gwinta. Próbowałem dorównać starszym kolegom. W szkole też nie byłem wybitnym uczniem. Ot takim na trzy plus. Dlatego nie mogłem marzyć o elitarnym Ogólniaku. Zostałem więc uczniem Odlewniaka, czyli Technikum Odlewniczego wybierając specjalność Obróbka Skrawaniem. Nie rokowały zbyt dobrze. Równałby poziomem do kolegów z podwórka. Moim wychowawcą w Odlewniaku został profesor Łaskawski, matematyk, postrach wszystkich uczniów. No i zaczęło się. Pierwszą klasę technikum skończyłem ledwo, ledwo, z matematyki uzyskując zaszczytne trzy na szynach. Ważniejsze dla mnie było wtedy podwórko, niż szkoła. Ale były to złe dobrego początki. Szkołę ostatecznie ukończyłem od góry do dołu na samych piątkach. Jak to się stało, że dokonała się we mnie taka przemiana? Kiedy po jednej z bójek wróciłem do domu, z żółtymi od papierosów palcami i podbitym okiem, mama była zrozpaczona. Wzięła mnie na rozmowę i wypowiedziała magiczne słowa, których nie zapomnę do końca życia. Musiałem uklęknąć i przysiąc, że się zmienię. I tak się stało. Ze słabego ucznia, ledwo przechodzącego z klasy do klasy, zmieniłem się w ambitnego, walczącego o każdą ocenę, najlepszego ucznia w szkole. Wzorcowo zdałem maturę i na piątkę obroniłem pracę dyplomową. Dostałem najwyższe ówczesne uczniowskie odznaczenia, czyli Złotą Tarczę z Laurem. Mając świadectwo z czerwonym paskiem i same piątki z góry do dołu, mogłem wybierać sobie dowolną uczelnię. Wybrałem Politechnikę Warszawską, wydział MechanIki Precyzyjnej. Czy rzeczywiście zasłużyłem na te wszystkie piątki? Byłem świetny z matematyki, ale słaby choćby z chemii, którą zaniedbałem w poprzednich latach. Ale walczyłem, a nauczyciele dla piątkowicza podciągali też oceny z innych przedmiotów. Choć uznano mnie za najlepszego ucznia w szkole, to uważam, że Krzysiek Siusta czy Bronek Milewicz, byli ode mnie lepsi.
Trafiłem więc do Warszawy, na wymarzoną Politechnikę. Zamieszkałem w akademiku na siódmym piętrze w ogromnym przedwojennym bydynku przy płacy Narutowicza.
I tu wydarzył się dramat.

Moja najkochańsza na świecie mama, której zawdzięczałem wszystko, była wzorem życiowej mądrości, zaradności i pracowitości.
Po śmierci męża, a mojego ojca, popadła w straszną depresję, która skończyła się pobytem w szpitalu. Ojciec, Włodzimierz Tyszkiewicz, był dyrektorem szkoły, mama nauczycielką. Pamiętam, że do pracy dojeżdżał rowerem i pamiętam zapach jego garnituru przesiąknięty tytoniem i machorką. Ojciec zmarł kiedy miałem 5 lat. Umierał w strasznych męczarniach na raka żołądka. Mama była przy nim do samego końca, kiedy z bólu tracił świadomość i pisał na kartce już niezrozumiałe znaki. Pamiętam wycie z bólu umierającego ojca. Przyszła śmierć. Pamiętam trumnę na samochodzie ciężarowym upuszczonymi burtami. Pamiętam szloch oszalałej z rozpaczy mamy. Była zrozpaczona. Została sama z dwójkami dzieci, w swoim domu, ale wśród obcych ludzi. Cała nasza rodzina wyjechała wiele lat wcześniej do Polski, na ziemie tzw. odzyskane. Ojciec, matka, brat, siostry, przyjaciele i znajomi. Pamiętam, jak nam wszyscy współczuli, jak nam, dzieciom, przynosili zabawki. Pamiętam jak dostałem dubeltówkę i konia na biegunach.
Był rok 1963. Sąsiedzi pomagali jak mogli, ale mama nie mogła przezwyciężyć rozpaczy po utracie ukochanego męża. Trafiła do szpitala. W Polsce zmarł ojciec mamy, mój dziadek Bronisław Pawłowski. Mama nawet nie była w stanie pojechać na jego pogrzeb. Matka, brat i siostry namawiały, żeby zostawić dom i pracę, i jechać na zachód. I tak się w końcu stało. Choć było już po ostatniej fali repatriacji, mamie udało się załatwić dokumenty. Mama sprzedała nasz dom, zapakowała cały nasz dobytek w skrzynie, które pociągiem powędrowały do Polski. Najpierw trafiliśmy do Sochaczewa, gdzie zamieszkiwało sporo naszej rodziny. Mama kupiła dom do wykończenia tuż nad samą rzeką Bzurą. Ale tam nawet na moment nie zamieszkaliśmy. Jednak mama tęskniła za najbliższą rodziną, za matką, bratem i siostrami. W Sochaczewie poszedłem do podstawówki. Nie na długo. Znów trzeba było pakować toboły i ruszać dalej na zachód. Tak trafiliśmy do Nowej Soli. Mam dostała pracę w świetlicy Dworcowej. Pamiętam stary kaflowy piec i półki z książkami. Zamieszkaliśmy kątem u wujka Edka. Ja z siostrą poszliśmy do szkoły podstawowej nr 7 imienia Karola Świerczewskiego.

To były lata beztroski i zabawy. Grałem w piłkę na podwórku przy ul. Zjednoczenia. Zdarzało się nie raz wypić wino „z gwinta” w bramie czy zapalić papierosa. Biłem się nie raz i to nie tylko na ringu. Mama, żeby utrzymać dom pracowała od rana do nocy na kilku etatach. Wychowywała mnie ulica. Trenowałem boks w „Lnie” Nowa Sól. Na hali sportowej przy ul. Topolowej wylewałam wiadra potu. Próbowałem dorównać starszym i lepszym kolegom. Wielkich sukcesów w boksie nie osiągnąłem, ale bić się umiem do dziś. Została nie tylko technika, ale i hart ducha. Tak jak i z biegami przełajowymi, które trenowałem w szkole średniej. Sport uczy i ćwiczy nie tylko ciało. Kiedy dostajesz mocne ciosy i przegrywasz, kiedy biegniesz ostatkiem sił, a nogi masz jak z waty, a w oczach robi się ciemno, kiedy masz odcinany prąd, trzeba zacisnąć zęby i walczyć, walczyć z przeciwnikiem i z własnym organizmem, z własnymi słabościami, nie wolno się poddać, można przegrać, ale nie wolno zejść z ringu czy trasy. Życie to ciągła walka.