Wojna odcisnęła swoje piętno na Polakach mieszkających na Polesiu. Mama opowiadała o czarnych „kibitkach”, które zabierały ludzi z domów, najczęściej w nocy. Już nigdy nie wracali.
Najbardziej dramatyczna opowieść mojej mamy dotyczyła bliskich znajomych o nazwisku Mucha.
Zresztą to opowieść o śmierci, ale i o największej miłości jaką w życiu spotkałem.
Tak, tą miłość można było zobaczyć w każdym geście, ruchu i usłyszeć w każdym słowie.
Był rok 1945. Wojenna pożoga przetoczyła się przez Kresy. Jedne wioski i miasteczka znikały z powierzchni ziemi, inne przetrwały w biedzie i strachu.
Dziadek Bronisław Pawłowski był jednym z najlepszych gospodarzy w okolicy. Dorodne plony zawsze zebrane, pola zaorane. Inwentarz godny podziwu, kury, kaczki świnie, krowy, konie. Nawet Niemcy z podziwem patrzyli na wzorcowe gospodarstwo. Rosjanie raczej nie podziwiali, a brali co tylko było można.
Koniec wojny jednak zostawił swoje piętno. Mama miała wtedy 20 lat, w domu nazywana Bucią, przyjaźniła się z rodziną Kłyszko, krewnymi po kądzieli, w tym z Ancią, żoną Aleksandra Muchy, który z Armią Polską poszedł zdobywać Berlin. Aleksander, niewysoki, cichy, potulny, małomówny. Ot dobry człowiek. Ancia- harda, władcza, wydająca nawet w domu żołnierskie rozkazy. Taki domowy generał. Urodziwa, wysoka, z pięknym, długim, grubym warkoczem.
Aleksander idąc na wojnę zostawił Ancię z dwójką małych dzieci, synkiem i córeczką, w wieku kilku lat.
Pewnego ranka, jeszcze w śpiącym domu Pawłowskich, z podwórka słychać był lament. Coś się stało u Muchowej?

Mama na boso, biegiem, pognała przez całą wieś.
Gdy weszła do domu, widok był przerażający. Wszędzie pełno krwi, na podłodze, na ścianach, na łóżku, na pościeli. Na białym posłaniu leżały zmasakrowane ciałka dzieci. Ciosy siekierą były zadawane na oślep, ale celnie. Żeby zabić szybko, bez hałasu, żeby sąsiedzi nie usłyszeli. Na podłodze w kałuży krwi leżała Ancia. W akcji desperacji i rozpaczy, broniąc swoich dzieci, zasłaniając je swoim ciałem, padła pierwsza. Dzieci były sine z odrąbanymi głowami i rękami. Milczały, obleczone śmiercią. Widok był przerażający.
Mama pochyliła się nad Ancią i nagle poczuła słaby oddech. Zbroczona krwią, leciutko pochrapywała, dając nadzieję, że dusza jeszcze nie uleciała. Okazało się, że piękną Ancię uratował długi i gruby, zapleciony jak powróz, warkocz. Ciosy siekiery w kark były bardzo silne. Ofiara w swojej rozpaczy i szoku upadła jak uderzona piorunem na podłogę i zalała siė krwiæ. Krzyk rozpaczy przerażonych dzieci, a potem tylko cisza. Gruby warkocz zamortyzował uderzenie siekiery. Szyja, choć przerąbane na pół pozwoliła jeszcze żyć. Nieprzytomna i zbroczoną krwią została uznana za swoich katów za martwą. Zbrodniarze szybko uciszyli ciosami siekier malutkie Muszki i zabrali się za plądrowanie domu. Ile warta była śmierć dwóch robaczków i kalectwo na całe życie pięknej kobiety? Kilka połaci wędzonej słoniny, trochę mleka, stary kożuch i trochę drobiazgów na spieniężenie. Kto dokonał tego bestialskiego mordu? Nazywali siebie partyzantami, a tak naprawdę byli to leśni bandyci. Po wojnie zostali złapani i osądzeni, ale ich śmierć nie przywróciła życia małym Muszkom.
Mam kiedy weszła na tę rozpacz odrazu rzuciła się do ratowania Anci. Utrata krwi była duża, więc każda minuta cenna. Życie jeszcze nie uleciało. Udało się zatamować krwotok. Sąsiedzi wezwali felczera. Przeżyła.
Mając sparaliżowane pół ciała, z bezwładną jedną nogą, i niesprawną ręką przeżyła całe swoje życie, mając Aleksandra na każde wezwanie, zawołanie, skinięcie ręki. Była harda i twarda. Nie pamiętam, żeby rozczulały siė nad sobą. Dzieci wypłakała już w poduszkę. Nie mówiła o tym. Aleksander za to zawsze wspominał swoje dzieciaczki, swojego synka i córeczkę. Nawet kiedy kończył 100 lat, opowiadał o nich, jakby były tuż gdzieś obok, choć miałyby wtedy po blisko 80 lat.
Aleksander zdobył Berlin. W rodzinnym domu na wschodzie została pustka i ból. Polacy pakowali dobytek na wagony i jechali na zachód. On wracał z Berlina na wschód. Wracał przez Neu Salz. Miasto zostało oszczędzone i przez Niemców, i przez Rosjan. Piękne domy stały puste. Aleksander, mógł wybrać najpiękniejsze mieszkanie w najpiękniejszej kamienicy w mieście. Wychowany na gospodarstwie, wybrał dom na skraju miasta, duży, piętrowy, z pięknie rzeźbioną drewnianą więźbą i z okazałym gankiem. Ancia jadąc do męża ze wchodu zapakowała
do wagonu co zostało. Zabrała też brata, kulawego Kłyszkę, któremu gangrena zżarła nogę. Kłyszko miał fach. Był szewcem, więc szybko w Nowej Soli znalazł dla siebie dobrze płatne zajęcie. Szewc to szewc. Kłyszko z żoną i dziećmi zamieszkali na górze pięknego domu, Aleksander i Ancia Muchy na dole. Żyli zgodnie, bo jakże by inaczej, mając Aleksandra za sąsiada, ucieleśnienie dobroci, bezgranicznie zakochanego w siostrze szewca Kłyszki.

Do dziś mam przed oczyma Ancię, moją mamę, sąsiadki, siedzące na ganku, spędzające czas na pogaduchach, na wspomnieniach o swojej pozostawionej daleko Ojczyźnie. I widzę biegającego w koło Aleksandra, czekającego na choćby skinienie ukochanej Anci, będącego zawsze w gotowości, żeby spełnić każde jej życzenia.
Ancia robiła najlepsze na świecie bliny. Ze śmietaną, ze skwarkami, z masłem. Na zakwasie. Nie do podrobienia.
Mój wujek Edek, taksówkarz z numerem bocznym 26, jeżdżący piękną, czarną nową Wołgą, zawsze w niedzielę rano meldował się na ulicy Polnej… na blinach u Muchowej. To był rytuał.
Mucha oporządzał gospodarstwo, orał, wypasał krowy, siał i zbierał. Pamiętam piękną, czarną klacz Baśkę. Prawdziwie lśniące, wiśta wio. Ja co roku pomagałem przy żniwach z mamą. Jakżeby inaczej. W domu zawsze z rozkazami dla Aleksandra czekała Ancia. Przynieś, zanieś, zawsze na rozkaz.
Piękna Ancia do śmierci pozostała największą miłością jego życie. Nawet kiedy odeszła już do swoich dzieci, Aleksander mówił o niej z uwielbieniem i pietyzmem, tak jakby stała gdzieś obok i wydawała mu rozkazy. On zawsze na baczność, w pełnej gotowości spełniał jej wszystkie życzenia, zachcianki i polecenia. Jak żołnierz wykonujący rozkazy generała. Ale zawsze z uwielbieniem i miłością ogromną, bezgraniczną. Ona była dla niego jego aniołem.
Kiedy Aleksander kończył 102 lata, kiedy razem piliśmy po kieliszku Żubrówki, kiedy był już słaby i wiedział, że nadchodzi ten czas, był szczęśliwy i radosny, bez strachu wypatrywał już swoją Ancię i dzieci, czekające na niego w niebie.
Takiej miłości i tęsknoty w oczach nigdy w życiu już nie widziałem.
Doczekałem chwili, kiedy jako prezydent miasta, też chłopak z Kresów, syn Buci, która uratowała Ancię, mogłem urządzić w Urzędzie Stanu Cywilnego, uroczyste obchody 100 lat dla Aleksandra Muchy, żołnierza, ojca i męża, cichego Polaka, kochającego jak nikt na świecie. Aleksander dożył 103 lat. Co roku chodzę na cmentarz, żeby zapalić świecę na grobie już połączonych ze sobą na zawsze Aleksandra i Anci.



—————-